
TyTy jeszcze nigdy nie była u święconki. Tak jakoś wyszło, że ja też nie. Nigdy się nie składało, ale dzięki temu mogłyśmy ten pierwszy raz przeżyć wspólnie.
Niestety, jak to w święta, miałam szaleństwo w oczach, ale za to dom posprzątany i prawie wszystko ugotowane. Tylko ze święconki gotowy był jedynie koszyczek.
Tuż przed wyjściem, wpadłam w rozpacz, że to pierwsza święconka dziecka, a ja nie mam:
– kraszanek
– baranka z masła z chorągiewką
– zajączka z czekolady
– kawałków ciast pieczonych w domu
– liści bukszpanu.
Czas naglił, więc w końcu zapakowałam chleb, kiełbasę z Lidla (która w tej okolicy symbolizuje kiełbasiany wypas), dwie babeczki, na jajkach szybko domalowałam serca pisakiem, a o soli zapomniałam. Co do reszty, uznałam, że brakujące elementy najwyżej domaluję na kartce (i zabrałam ze sobą pisaki).
Do kościoła wbiegłyśmy w ostatniej chwili. Na szczęście ksiądz też się spóźnił, więc wszyscy mieli czas, żeby poznać nowe osoby i miło pogawędzić. Samo święcenie też było inne niż zwykle, bo ksiądz zapomniał pokropić jedzenia w koszyczkach i tylko je pobłogosławił, ale za to – każdemu dziecku dał po czekoladowym jajku (dziewczynki dostały z Barbie, tak :)).
Gdy czekałyśmy na autobus powrotny, to wszystko niechcący i tak wypadło nam z koszyczka, ale nawiązując do mojego wielkanocnego motta – los daje nam szansę wiele razy, w przyszłym roku będzie lepiej. Poza tym, z każdym rokiem TyTy będzie zwracać uwagę na inne rzeczy. W tym roku fajne było niesienie koszyczka, wspinanie na ławki i gonienie kolegi przed kościołem. W następnym pewnie sama machnie koszyk pierwszych pisanek, za parę lat ozdobi cały dom, a później może zrozumie i polubi duchową sferę tych kilku ważnych dni.
Czego jej z całego serca życzę.
http://tytyimama.pl/pierwsza-swieconka/